Archiwa blogu

Wakacyjny Pobyt w Polsce cz.4

Witam wszystkich!
W dzisiejszym odcinku wakacyjnych przygód zwiedzamy Kraków oraz Ojcowski Park Narodowy.
Zapraszam do czytania!

Kraków

W sobotę udaliśmy się wraz z całą rodziną w trochę dalszą okolicę – do Krakowa.
Z Krakowa, jak do tej pory widziałem niewiele – ostatnim razem byłem tam w 5. klasie, z czego prawie nic nie pamiętam, a muszę przyznać, że polskie „większe” miasta (takie jak Wrocław, czy Poznań) bardzo mnie do siebie przekonują, dlatego ucieszyłem się, gdy dowiedziałem się, że takowa wycieczka jest planowana.
Wyjechaliśmy dosyć wcześnie, a zważając na długość podróży, było wystarczająco dużo czasu, aby się w aucie zdrzemnąć. Obudziłem się już na przedmieściach Krakowa, gdzie przez szybę patrzyli się na mnie „Pascal i Okrasa” w formacie XXL.
Naszym pierwszym celem był Wawel. Problemem już na samym początku było znalezienie odpowiedniego miejsca parkingowego. Wylądowaliśmy więc na luksusowym parkingu, zaraz pod zamkiem, który kosztował niezłą sumkę, czego dowiedzieliśmy się jednak dopiero wieczorem.

Po wyjściu z podziemi, udaliśmy się wzdłuż Wisły do Smoka Wawelskiego. Niestety nie udało mi się uchwycić jego gracji na zdjęciu, gdzie płomienie zlewają się z kolorem nieba… Swoją drogą, dopiero kilka tygodni później dowiedziałem się, że działa on na SMSa, tj. „zionie ogniem na zawołanie”.
Zdjęcia psuły również dzieci, które wspinały się na biedne stworzenie z każdej możliwej strony.
Szliśmy dalej, szukając odpowiedniego wejścia na Wawel, będąc jednocześnie zasypywanym informacjami dotyczących różnych wycieczek i innych łódek. W końcu udało nam się dojść do bram, przy których oczywiście musiało się znajdować pełno rusztowań.
Na niebie panowało zachmurzenie, czyli było wprost idealnie na zwiedzanie.

Gdy doszliśmy na dziedziniec, byłem wręcz oczarowany jego wyglądem, czego – nie wiedzieć czemu – nie udało mi się odpowiednio uwiecznić na zdjęciach. Zaczęliśmy zwiedzanie od zakupienia biletów na Dzwon Zygmunta, Krypt i Muzeum Katedralnego. Po zakupach udaliśmy się do bezpłatnej części krypt, gdzie spoczywa była para prezydencka. Pewien pan bardzo się bulwersował i wstrzymywał kolejkę, aby oddać hołd (tj. zrobić zdjęcie z odpowiedniego kąta) swojemu idolowi. Po tym wszystkim i tak skwitował wszystkich jako „buractwo” (chociaż to określenie bardziej pasowałoby do koloru jego twarzy, po tym jak zaczął się wspinać po schodach, strasznie przy tym dysząc).
Wychodząc z krypt, udaliśmy się do Katedry, gdzie podążaliśmy za strzałkami, tak aby zobaczyć wszystkie atrakcje. Zaczęliśmy wdrapywać się na wieżę, gdzie znajdował się Dzwon Zygmunta. Po drodze na górę zawieszonych było wiele innych mniejszych dzwonów. Wszędobylskie drewno przegrało jednak starcie z cywilizacją i czarnymi markerami.
Sam dzwon – masywny i zwalisty robił wrażenie podobne do swojej wielkości.
Z wieży można było się skusić na zrobienie zdjęcia z okien niestety, były one zakratowane, więc ostatecznie nie było dużo widać.
Schodząc na dół kontynuowaliśmy zwiedzanie Katedry, podziwiając pomniejsze ołtarze i inne cuda poukrywane w mniejszych pomieszczeniach. W końcu z niej wyszliśmy udając się do Muzeum Katedralnego, znajdującego się zaraz obok.
W muzeum znajdowały się przede wszystkim relikty królewskie, jak i papieskie. Mówiąc krótko – wiele świecidełek.

Po wszystkim, spotkaliśmy się z resztą ekipy wycieczki, aby dowiedzieć się niesamowitego faktu, otóż: do niektórych atrakcji jest ograniczona ilość biletów na dzień! Jako że było już dosyć późno – mogliśmy zapomnieć o biletach do zbrojowni oraz komnat królewskich – jak wychodziliśmy z Wawelu nie było już niczego oprócz biletów do Jaskini Smoka Wawelskiego.
No ale cóż – SOUVENIRS’ TIME ! Czyli kupowanie kartek. W wawelskim sklepie były naprawdę ładne kartki, które nie godziły tragicznie portfela (co wydawałoby się nie do pomyślenia, ze względu na lokację). Po zakupach weszliśmy na mniejszy dziedziniec, gdzie znajdowały się w/w komnaty i powoli zaczęliśmy żegnać się z tą miejscówką. Przed opuszczeniem zamku udaliśmy się jeszcze na Basztę Sandomierską, gdzie robiliśmy zdjęcia miasta z każdego okienka, skąd było widać nawet Kopiec Kościuszki. Tym razem zdecydowaliśmy się zejść na dół poprzez Jaskinię Smoka Wawelskiego. Samo schodzenie do jaskini po krętych schodach zajmowało dłużej niż reszta, ale przynajmniej było chłodno i mrocznie. Na dodatek można było straszyć małe dzieci, co Mateusz też uczynił!

Będąc u podnóża Zamku, zaczęliśmy kierować się w stronę rynku. Dotarłszy na Rynek, pierwsze co uczyniliśmy to… wejście do mega-Empiku z 133455324 piętrami. Mimo że, odbywały się różne promocje i akcje, nic ciekawego nie udało mi się znaleźć.
Wychodząc z niego, udaliśmy się do Kościoła Mariackiego, gdzie odbywał się jakiś ślub. Para młoda przed wejściem dla zwiedzających odbierała za ten czas prezenty, blokując przy tym drogę zwiedzającym.
Okazało się także, że owe wejście jest płatne, a płacić za wejście do kościoła – hmm! Trzeba sobie radzić innymi sposobami, tj. wejść wejściem dla modlących się. Co prawda nie za bardzo na takich wyglądaliśmy (obecne u nas aparaty), za co nawet zostaliśmy wzgardzeni przez księży, jednak po zobaczeniu tego, co trzeba, „szybko opuściliśmy ten lokal”.
Nadszedł czas na główną atrakcję centrum miasta – Sukiennice! Na początek te nowe, czyli podziemne. Stanie w kolejce do wejścia trochę trwało, ale z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że jak najbardziej było warto!
Podziemne Sukiennice są nowoczesne zawierają naprawdę ciekawe i interesujące eksponaty i co najważniejsze uczą!
„Wisienką na torcie” jest przezroczysta fontanna zaczynająca się pod ziemią, wystając przy tym ponad powierzchnię (niczym w Luwrze 😀 ).

Wychodząc stamtąd, byliśmy wciąż pod wrażeniem wszystkiego, czego właśnie doznaliśmy.
Jako że było już dużo po porze obiadowej, zmierzaliśmy w stronę Barbakanu, aby dokończyć zwiedzanie miasta, zatrzymując się po drodze na „pożywny” posiłek w KFC.
Obeszliśmy Barbakan naokoło i zaczęliśmy powolny powrót, przechodząc się tym razem przez środek Sukiennic, gdzie Świdnica dumnie prezentuje swój herb. Będąc z powrotem na burżuazyjnym parkingu, nasze mózgi wybuchły po zobaczeniu rachunku – ponad 56 zł – wow!
Przed powrotem do Zawiercia, zdecydowaliśmy się jeszcze na zobaczenie Kopca Kościuszki. W drodze rozmyślaliśmy nad ceną owej atrakcji – najczęściej padającą propozycją było „3 zł za ulgowe i 5 zł za normalne”. Jak bardzie się zdziwiliśmy, gdy okazało się, że bilety kosztują kolejno 9 i 11 zł.
No ale, raz się żyje!
Widok na Kraków był świetny – przy okazji uświadomiłem sobie, jak wielkie jest to miasto – rozciągało się praktycznie w każdą stronę.
Gdy zeszliśmy z Kopca, oficjalnie zakończyliśmy nasz pobyt w Krakowie – powrót do Zawiercia, trochę trwał, co sprawiło, że w domu byliśmy dopiero po 22.

Ojcowski Park Narodowy

Ostatnia już wycieczka w Zawierciańskich okolicach, miała miejsce w niedzielę. Wtedy to wybraliśmy się do Ojcowskiego Parku Narodowego, zaczynając od zamku w Pieskowej Skale wraz z Maczugą Herkulesa. O dziwo, także tutaj można było spotkać ganiające pary młode, które pozowały na tle „wielkiego kamienia”. Podobna sytuacja miała miejsce na dziedzińcu zamku.
Sam zamek nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia – jego główną atrakcją były zbiory antyków zaczynając od średniowiecza, na XVIII. wieku kończąc.
Po wyjściu z zamku, przejechaliśmy kawałek autem, aby znaleźć dobre miejsce na parking i wejście do Jaskini Łokietka. Co się jednak okazało, miejsca nigdzie nie było – auta parkowały wszędzie: przy drogach, na zakazach (policja czuwała), czy gnieździły się niespotykanie na oficjalnych parkingach. Ostatecznie udało nam się znaleźć miejsce, skąd wyruszyliśmy do jaskini. Na początku wydawało mi się, że będzie ona dużo bliżej. Niestety tak nie było – droga wiodła przez wsie, lasy skałki / w sumie wszystko. W końcu udało nam się znaleźć na miejscu, gdzie kupiliśmy bilet. Bilet jednak, różnił się od wszystkiego, co kiedykolwiek widziałem – pani przy kasie, oderwała kawałek kartki, napisała na nim cenę i w takim oto stanie mi go dała. Nie mogłem uwierzyć, w to co zaszło, jednak jej głoś „PROSZĘ SZYBKO, TO SIĘ PAN JESZCZE DO OBECNEJ KOLEJKI DOSTANIE” wyrwał mnie z namysłu.

Jak już na nas przystało, podczepiliśmy się pod jakąś wycieczkę z przewodnikiem. W środku jaskini było zimno, ale można było zaobserwować naprawdę ciekawe zjawiska jak stalaktyty i stalagmity. Oczywiście powszechne „prosimy nie robić zdjęć” nie zadziałało na tłum, który strzelał fleszami na lewo i prawo. Gdy już wyszliśmy, zaczęliśmy wracać do samochodu, podziwiając przy tym leśne cuda, takie jak połamane drzewa, czy porośnięte mchem skały.

Tym oto sposobem kolejny dzień zwiedzania dobiegł końca, a wraz z nim podróżowanie po okolicach Zawiercia. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że tereny będą tak zróżnicowane – przede wszystkim spodziewałem się dużo więcej industrii. Trzeba przyznać, że jest tu naprawdę ładnie – do zwiedzania okolic zaprasza nawet Martyna Wojciechowska!

Następny dzień był przeznaczony na oficjalne „wyspanie się” i pakowanie przed wyjazdem do Zakopanego, który był jedną z najlepszych wycieczek mojego życia.
Ale o tym już w następnym wpisie!

Wakacyjny Pobyt w Polsce cz.3

Witam w kolejnym odcinku wakacyjnych wojaży!
Dzisiaj kolejne wyprawy w okolice (bliższe i dalsze) Zawiercia.

Na początku dnia czwartego, ruszyliśmy w nieznanym mi dotąd kierunku, aby podziwiać skałki znajdujące się zaraz za miastem.
Także tutaj można było natknąć się na rękę ludzką, niemile zaszpecającą idylliczne widoki.

Po zrobieniu zdjęć okolic udaliśmy się do Podlesic, gdzie znajduje się Jaskinia Głęboka, która oczywiście w czasie mojego pobytu musiała być nieczynna. Wywołało to wiele negatywnych komentarzy, objawiających się napisem „A W INTERNECIE NIE MOŻNA BYŁO TEGO NAPISAĆ” na kartce z informacją o zamknięciu jaskini.
Cóż, nie zważając na te problemy, ruszyliśmy na zdobywanie „wielkiego patyka”! Po drodze spotkaliśmy grupkę dzieci, które w różny sposób (lepiej, lub gorzej) próbowały się wspinać po skałkach – jedno z nich poruszyło się o 20 cm w górę jak wracaliśmy.

Po osiągnięciu „wielkiego patyka”, gdzie strasznie wiało, co utrudniało robienie pełnych panoram, zrobiliśmy to co trzeba, po czym ewakuowaliśmy się, udając się w kolejne miejsce.
Przedzierając się przez chaszcze i lasy (przy okazji idąc najpierw złą drogą) doszliśmy do Morska, gdzie znajduje się stok narciarski oraz kompleks letniskowy. Przy okazji znajdowały się tam ruiny zamku Bąkowiec, który aktualnie jest w tragicznym stanie, czego dowodzi fakt, że przebywanie na jego terenie grozi kalectwem/śmiercią/utratą zdrowia (wybierz jedno) o czym informują tabliczki oddalone od siebie co 10 m.

Obok tego wszystkiego znajdował się park leśny, w którym można było popatrzyć sobie na różne zwierzątka, niekoniecznie domowe.
Tym oto sposobem, kończy się kolejny dzień zwiedzania.

Szczerze mówiąc, bałem się tego, co przyniesie kolejny dzień, bowiem w planach była wycieczka rowerowa do Ogrodzieńca.
Samym problemem nie jest Ogrodzieniec, a konieczność przemierzania trasy rowerem. Nie lubię poruszać się tym środkiem transportu, więc jak dowiedziałem się, że w planach jest coś takiego – myślałem, że natychmiast anuluję swój wyjazd na Śląsk.
Wyruszyliśmy dosyć wcześnie, przejeżdżając przez kilka ulic, aby potem znaleźć się w lesie. Jak na złość, w lesie musiała trwać odnowa mostku, z którego mieliśmy skorzystać.
Ostatecznie mili panowie budowlańcy pozwolili nam dostać się na drugą stronę. Niestety był to dopiero początek problemów: drogi rowerowe nie zdążyły jeszcze wyschnąć po dość obfitym deszczu, który miał miejsce przez ostatnich kilka dni. Po odcinku leśnym, nadszedł czas na „wspinaczkę rowerową”, czyli ostry wjazd pod górę, już pod sam koniec szlaku. W tym momencie dosłownie pomyślałem „just kill me already”. W końcu jednak się udało!
Po dojechaniu na miejsce i podwójnym zabezpieczeniu rowerów, udaliśmy się na skałki przed zamkiem, aby wykonać odpowiednie zdjęcia. Ludzi dużo nie było, więc efekt był tym lepszy.

Gdy zrobiliśmy, to co konieczne, udaliśmy się do gabinetu tortur. Gabinet był mały, ale zawierał takie ciekawostki jak „Żelazna Dziewica”, czy tym podobne.
W końcu udaliśmy się na dziedziniec zamku, niestety zagracony przez stoiska z souvenirami.
Co rzucało się w oczy to fakt, że po zamku hasało wiele par młodych, robiących sobie (po)ślubne zdjęcia.

Fajnie się patrzyło na kobiety w wytwornych strojach, męczące się na krętych schodach, lub przeciskające się wąskimi przejściami.
Z tego co z zamku zostało, można było znaleźć wiele punktów widokowych, z którego można było zrobić ładne zdjęcia otoczenia. Dramatyzmu dodawały zmienne warunki pogodowe.

Gdy zwiedziliśmy już większość zamku (wszystko starannie dokumentując) udaliśmy się do leżącego obok muzeum miniatur.
Muzeum miniatur obejmuje cały Szlak Orlich Gniazd z okolicy, ale także np. sanktuarium na Jasnej Górze, które prezentowało się naprawdę urzekająco.

Oglądnąwszy miniatury, poszliśmy na piechotę do Grodu na górze Birów, do którego mieliśmy bilety z zamku. Ciekawostka; w drodze na gród przeszedłem najdłużej ciągnące się 300 m w swoim życiu – ze względu na dziwne rozmieszczenie oznaczeń.
Jak zawsze, zdążyliśmy podpiąć się pod jakąś losową wycieczkę z przewodnikiem. Dużo się tutaj niestety nie działo. W sumie stały trzy budynki: zwykła chata, zbrojownia oraz strażnica. W chacie można było zobaczyć, jak – prawdopodobnie – wyglądał wystrój wnętrz za czasów średniowiecza. W zbrojowni stały odpowiednio uzbrojone manekiny i w sumie to by było na tyle.
Oprócz tego, można było stąd zrobić zdjęcie zamku Ogrodzieniec z oddali, który z tej perspektywy prezentował się naprawdę majestatycznie.
Zmęczeni jazdą rowerem oraz wchodzeniem po schodach, położyliśmy się w trawie i podziwialiśmy pochmurne niebo. Niestety nie można leżeć tak w nieskończoność ! A jeszcze – o zgrozo – trzeba wrócić na tych szaleńczych pojazdach! Na samym końcu Mateusz pokazał mi tajemniczą miejscówkę, gdzie można było zrobić zacne zdjęcia ze świetnej perspektywy, czego efekty widzicie poniżej.

Powoli zbieraliśmy się do powrotu. Wsiedliśmy więc na rowery i obraliśmy kurs na Zawiercie.
Przy powrocie odkryłem również, że siodełko roweru wyrządziło u mnie znaczące szkody, powodując ogólny dyskomfort.
Dosyć późnym popołudniem/wczesnym wieczorem, wróciliśmy do Zawiercia, udając się na działkę, gdzie zasmakowałem tradycyjnej lokalnej potrawy, czego mi bardzo było trzeba, po takim dniu!
Dokonując obliczeń, wyszło na to, że w ten dzień przejechaliśmy 35 km na rowerach.
Muszę powiedzieć, że jestem dumny z tego osiągu, jednocześnie wiedząc, że szybko ponownie na rower nie zasiądę!

W następnym wpisie: powolne pożegnanie z Zawierciem i okolicami…

Wakacyjny Pobyt w Polsce cz.2

Kontynuuje opisywanie moich wakacyjnych wrażeń – zapraszam!

Na dworcu w Zawierciu (z którego można dostać się w każde miejsce w Polsce: od Zakopanego po Gdańsk), moim oczom ukazał się komitet powitalny.
Po czułych przywitaniach i dojechaniu na miejsce zamieszkania, zacząłem wręczać prezenty – w tym 4 kilogramy proszku do prania.
Zaraz po tym, udaliśmy się wspólnie na oficjalny i obfity babciny obiad.
Najedzeni wybraliśmy się na wycieczkę krajoznawczą po Zawierciu. Szybko można było odnieść wrażenie, że dużą część miasta zajmują różnego rodzaju industrie.
Dzięki wycieczce krajoznawczej mogłem poznać najlepsze miejscówki na picie – ciekawostka: rynku miasta nie widziałem natomiast do tej pory.
Owych miejsc nie udało nam się jednak przetestować, bo nagle zebrała się burza, więc czym prędzej wróciliśmy do domu, gdzie opracowaliśmy plan zwiedzania na dzień następny.

Pierwszy, oficjalny dzień zwiedzania, zaczął się od wczesnej pobudki. Po śniadaniu i oporządzeniu się, wgramoliliśmy się do auta, aby wyruszyć do nie funkcjonującej już kopalni srebra w Tarnowskich Górach.
Sama kopalnia z zewnątrz, nie prezentowała się zbyt okazale – podobnie było w holu, gdzie można było poczuć się jak w latach 80. poprzedniego wieku.

Na szczęście, udało nam się wkręcić w trwającą już wycieczkę dzieci z podstawówki, co pozwoliło obniżyć koszty wejściówek.
W środku, w oczy rzuca się nowoczesne wyposażenie: multimedialne prezentacje, obiekty wbudowane w podłogę, czy sam przewodnik robiący manipulacje na ekranach za pomocą iPad’a. W trakcie oprowadzania można było dowiedzieć się wiele ciekawych rzeczy na temat samej kopalni oraz prociesie wydobywania srebra.
Kolejną atrakcją był zjazd do szybów kopalnianych w głąb ziemi – przed tym przyodzialiśmy oczywiście ochronne nakrycia głowy (co zostało udokumentowane) i wyruszyliśmy nowoczesną windą w dół.
W podziemiach kopalni, można było zobaczyć m.in. jak odbywało się wydobywanie surowca, oraz poczuć ogólne warunki panujące na dole.

Zwiedzanie zostało zakończone przepłynięciem krótkiego odcinka łódką.
Na zewnątrz znajdował się skansen maszyn parowych, obejmujący pojazdy, ale także maszyny fabryczne.

Z powrotem w aucie, zdecydowaliśmy, że udamy się do centrum miasta, w którym się obecnie znajdowaliśmy – długo nam to nie zajęło, bo w samym centrum nic nie było. Czym prędzej wróciliśmy do domu.

Na wieczór było już zaplanowane spotkanie ze znajomymi gospodarza, w miejscu, o którym istnieniu dowiedziałem się dzień wcześniej.
Wyposażając się w odpowiedni przedmiot, wznieśliśmy na miejscu toast z Frytkasisem za kolejne udane spotkanie.
Czas szybko mijał, a alkohol ubywał. Poszliśmy więc po kolejną butelkę cytrynowego trunku… Co okazało się wielkim błędem.
Ogólnie czułem się wyśmienicie, nie zauważyłem nawet jak znika coraz więcej ludzi.
Ostatecznie zostaliśmy w trójkę. WTEM zaczęły się dziać jakieś cyrki i wszystko się kręciło – nie wiedzieć czemu uciekałem od reszty, jakby chcieli zrobić mi coś złego. Skończyło się to źle, bo szybkim i gwałtownym „oczyszczeniem organizmu z toksyn”.
Będąc majaczącymi zwłokami, zadzwoniono po Taxi-service, aby mnie jakoś przetransportować.
W końcu znalazłem się w domu, gdzie wywarłem na wszystkich świetne pierwsze wrażenie – nie wiem ile kilogramów proszku do prania musiałbym nazwozić, aby to naprawić.
Zresztą – w tym momencie miałem ważniejsze problemy – po prostu chciałem iść spać!

Wcześnie rano, wstaję jak gdyby nigdy nic. Zaczął się wtorek: „ciekawe co dzisiaj zwiedzimy” – myślę. Oby nikogo nie było w domu, aby mnie nie wyśmiać z samego rana. Przed łóżkiem stoi miska – pusta. Dobrze jest. Idę do łazienki, spotykam pierwszego domownika. „Dzień Dobry!” – rzekłem. Widzę tylko szeroki uśmiech. Ech, no cóż. W łazience doprowadziłem się do porządku po tym jakże „udanym” wieczorze. Wracam do łóżka. Mój gospodarz niedomaga nad miską – widocznie jeszcze nie dokonał „boskiego oczyszczenia” – źle mu to idzie. Mimo wszystko idę spać dalej. Następuje przebudzenie dużo milsze niż poprzednio. Wypoczęty, uzupełniam stracone płyny i pokarm.
Uznaliśmy, że dzisiejsza wycieczka do Jasnej Góry zostanie oficjalnie odwołana ze względu na „bardzo złe warunki atmosferyczne”.
Mimo wszystko, nie można tak wegetować  cały dzień w łóżku i rozpaczać nad tym co zaszło!
Do pracy rodacy! W ten sam dzień na PS3 ukazał się TVN Player, więc mieliśmy świetną okazję, aby go przetestować.
Padło na przypominanie sobie starych dobrych czasów za pomocą serialu „Kasia i Tomek”. W pewnym momencie, znudziło nam się to, decydując się na coś bardziej odprężającego – „Trudne Sprawy”, co jest idealne w sam raz na takie poranki (co już wiadomo z moich trzydniowych urodzin).
Gdy nabraliśmy już siły, zajęliśmy się kończeniem (czyli przechodzeniem 3/4 gry) Resident Evil 5 – oczywiście z nielimitowaną amunicją i RPG, aby się zbytnio nie przemęczać.
Po udanej akcji ratowania świata, odpaliliśmy kolejne seriale i ustaliliśmy jakiś plan na dzień następny, ponieważ warunki atmosferyczne miały być dużo lepsze niż dzisiaj.

Trzeci dzień przywitał nas dużo lepszą pogodą. Z tego powodu, czas zacząć zwiedzać krajobrazy, które o dziwo nie składają się tylko z industrii.
Celem tego dnia był Olsztyn – nie, nie ten na Mazurach – w którym znajdują się ruiny średniowiecznego zamku królewskiego.
Cóż, muszę powiedzieć, że oczekiwałem trochę więcej, bo ruiny znajdują się w naprawdę średnim stanie.
Mimo wszystko, zamek z daleka prezentuje się zacnie, jako że jest na wzniesieniu, dzięki czemu przy ładnej pogodzie można z niego zobaczyć nawet i Częstochowę.

Po porobieniu ładnych zdjęć, w różnych warunkach pogodowych (zaczęło się chmurzyć), udaliśmy się do następnego obiektu, jakim był zamek Mirów.
Cofam, to że nazwałem zamek w Olsztynie częściową ruiną – zamek w Mirowie, to prawdziwa rozpacz, która to dopiero co będzie odbudowywana.
Wstęp na jego teren jest „oficjalnie” zabroniony, a do samego środka nie można wejść w ogóle. Pozostaje życzyć szczęścia właścicielowi w odbudowie.
Obrazu rozpaczy dopełnia wywrócona przyczepa campingowa.

No ale nie zniechęcajmy się! Zostało jeszcze wiele do odkrycia. Przedzierając się przez chaszcze i skałki, oczom ukazał się kolejny zamek: Bobolice, który z dala (zresztą z bliska też) prezentuje się naprawdę ładnie.
W trakcie podchodzenia bliżej, było jeszcze lepiej – całość została odrestaurowana, lub jest odrestaurowywana (stąd rusztowania psujące zdjęcia) i robi ogólne bardzo dobre wrażenie. Przed zamkiem, znajduje się gastronomia i hotel, obsługiwane przez panie odziane w stroje ludowe.

Do komnat zamku można było wejść, co też uczyniliśmy. W środku co prawda nie ma wiele do zwiedzania, bo niektóre komnaty, jak np. sypialnie wciąż są w budowie, ale to co jest, zostało naprawdę dobrze zaprezentowane.
W niektórych salach znajdowały się także różne obiekty takie jak meble, czy zbroje z odpowiednich czasów.

Na tym kończy się kolejny dzień pobytu w Zawierciu i okolicach, ale to jeszcze nie koniec – wrażeń z tego okręgu jest dużo więcej!